Jesień dopiero się zaczęła, ale mimo to, pogoda już zdążyła się nieco zepsuć. Nadal było całkiem ciepło, ale silny wiatr nadganiał chłodem. Drzewa zaczynały już powoli linieć; u niektórych liście dopiero co zaczęły zmieniać kolor na brązowy, a z innych prawie już kompletnie spadły. Nie powiem niestety, z których konkretnie. Jestem zielarzem, nie botanikiem.
W watasze zdążyłem już się porządnie zaaklimatyzować. Niektórym wilkom chyba niezbyt przypadł do gustu mój wygląd, ale co tam! Nie wiedzą co tracą! Żeby tylko wiedzieli, jaki piękny byłem za młodu… jestem jak Deadpool! Nie licząc, że ja nadal jestem piękny!!
Nie, nie, nie! Pora wrócić do głównego wątku, bo znowu odpływam na mój ulubiony temat – mnie. Wyszedłem sobie na spacerek, bo nie wszystkie tereny watahy były mi znane. Zdążyłem już zwiedzić Plażę Zachodnią i Góry Gwieździstego Nieba, czy jakkolwiek to szło, i większość lasu dookoła Osady Głównej. Dziś uznałem, że mimo silnego wiatru, którzy mierzwił moje futro w miejscach, w których zmierzwione być nie powinno, jest perfekcyjny dzień na kontynuację mojej wycieczki dookoła świata.
Opadłe już liście były wilgotne od nocnej ulewy (która zdołała wywrócić wiele drzew dookoła) i wcale nie wydawały przyjemnie chrupiących odgłosów, kiedy się na nie stanęło.
- Co za hańba! Chamstwo w państwie! – oburzyłem się aż na głos, mając nadzieję, że może kiedy skarcę liście, zaczną szleścić.
Niestety się tak nie stało.
Co za bezsens.
Po dość długim czasie podróży zapuściłem się już głęboko w las. Nozdrza wypełniły mi zupełnie nowe zapachy. Nadal dało się wyczuć woń innych wilków, ale czułem, że na prawie same obrzeża nikt się nie wypuszcza zbyt często. Las był tu dużo gęstszy, a potężne korony drzew prawie blokowały światło słoneczne, przepuszczając tylko sporadyczne promyki. Wszędzie dookoła kręciły się półprzezroczyste postacie, z budowy przypominające różne zwierzęta; wilki, jelenie, sarny, zające, a nawet ludzi, których zwykle było dużo mniej w okolicach Osady Głównej. Niektóre próbowały szeptać mi coś do uszu, ale wytrwale je ignorowałem. Długo mi zajęło opanowanie tej umiejętności. Za duchowe medium robię tylko w czwartki popołudniu, sorry not sorry. Etap pomagania każdemu duchowi na drodze mam już za sobą i średnio dobrze wspominam te czasy.
Tym, co się szczególnie odcinało od reszty krajobrazu, był spory kawałek ziemi, dobrze oświetlony przez słońce. Spora korona drzewa leżała na ziemi, w połowie oparta na sąsiednich pniach. Uznałem, że bliżej przyjrzę się temu zjawisku. Od drugiej strony zastał mnie widok długich, grubych korzeni ponad powierzchnią. Część nadal rozpaczliwie tkwiła w ziemi, jakby próbując pociągnąć drzewo z powrotem do pionu.
Gwizdnąłem z podziwem, oglądając powalony konar. To drzewo było ogromne, wiatr w tej części musiał być szczególnie silny, albo po prostu to drzewo było naprawdę stare.
Obchodząc tak drzewo z łbem wysoko uniesionym do góry, nagle, robiąc krok, straciłem grunt pod łapą i boleśnie wpadłem do jakiejś dziury w ziemi. Głębokiej dziury. Na co komu takie dziury???
Podniosłem się chwiejnie i przekląłem pod nosem. Przygryzłem sobie język no.. I całe moje futro teraz jest w mokrej ziemi! Ktokolwiek wykopał tą dziurę, zapłaci mi wszystkimi swoimi pieniędzmi i odda dom, samochód, i swoje dzieci pod zastaw. Czy ten ktoś wie jak trudno zmyć ziemię z futra???
W końcu postanowiłem pozwracać trochę uwagi na otoczenia. Dziura okazał się nie być zwykłą dziurą. Była dużo dłuższa niż przeciętny dół. Przed moimi oczyma widniał ciemny korytarz, w niektórych miejscach poprzecinany korzeniami drzew.
- Jakiś naprawdę duży kret tędy przechodził. – pokiwałem mądrze łbem, niczym prawdziwy naukowiec, stwierdzający jakiś oczywisty fakt.
Zaraz potem przypomniałem sobie, że naprawdę duże krety nie żyją w tych stronach. Coś z tyłu głowy zaświtało mi o jakiś podziemnych korytarzach, o których mówiła mi raz pani alfa Jung. No ale żeby aż tak daleko je wyprowadzać? Tylko jedna droga, by się przekonać! W przód!! Chociaż wizja mokrej ziemi wszędzie dookoła mnie nie była zbyt przekonująca.. A ile tu musi być robactwa! Co jeśli złapie kleszcza? Albo pchły? Kto mnie uratuje?!
- Sam się uratujesz, Nibo, deklu, jesteś przecież tez medykiem – odpowiedziałem sam sobie i zacząłem powoli iść, a raczej czołgać się w głąb korytarza.
Po dość krótkim czasie, kompletnie straciłem widoczność, no bo hej, jestem pod ziemią. Ale na szczęście tunel nie był zbyt skomplikowany i ciągnął się cały czas w przód, bez żadnych rozwidleń. Największym problemem okazały się być korzenie, na które co chwila wpadałem pyskiem. Wierzcie, drewno skrobiące po nagiej czaszce nie należy do najprzyjemniejszych na świecie uczuć, a ten odgłos ranił moje biedne uszy od środka. Tym bardziej, że czułem jak moje futro coraz bardziej nasiąka wodą od wilgotnej ziemi. Obrzydlistwo.
Im dalej zapuszczałem się w głąb, coraz mniej miejsca miałem. Tunel stawał się coraz węższy, do tego stopnia, że musiałem jeździć brzuchem po ziemi, żeby się jakoś poruszyć. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że gleba tutaj była już sucha.
- No i po co właziłeś w nieznajome dziury? – westchnąłem do siebie.
W końcu, gdzieś wcale nie aż tak daleko przede mną, zobaczyłem delikatną poświatę. Alleluja, wreszcie koniec! Przydałaby mi się kąpiel i może jakaś odzywka, bo po tej przygodzie rozdwojone końcówki mam gwarantowane.
Ledwo się wygramoliłem przez wąskie wyjście/wejście (zależy od której strony się wchodzi). Ze zdumieniem stwierdziłem, że stoją na środku niczego. Dosłownie niczego. Znajomego niczego. Gdzieś w tle widoczny był lekki zarys gór.
Proszę państwa, witamy na Pustkowiu!! Musiałem przejść przez tą waloną pustynię, jak pierwszy raz zaszedłem do watahy.
Wydałem z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, który balansował między westchnięsiem, a krzykiem czystej rozpaczy. Byłem cały brudny, głodny i teraz musiałem wesoło cwałować przez pustynię i pół lasu, żeby znaleźć się w domu. A nie ma opcji, że znowu będę przechodził przez to, pożal się borze, tajemne przejście.
No i na co mi było włażenie do nieznajomych dziur?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz